Najpierw potlacz: ceremonia przekazywania prezentów na północno-zachodnim wybrzeżu Ameryki Północnej. To trochę jak wymiana handlowa, bez pieniędzy, za to z krążącymi przedmiotami.
Kiedy czyta się o rytuałach takich plemion, jak Haidów, ludu Tshimsian czy Stickeen, to ma się jednoznaczne skojarzenia. My też, współcześnie, stosujemy te praktyki. Wznosimy totem (choinka!), ozdabiamy ciała (nowa bluzeczka na Wigilię – pyk, biżuteria świąteczna, nawet pazy z wymalowanymi bombkami) i oczywiście wymieniamy się w trakcie potlaczu prezentami.
Mogą być materialne (kapitalizm to kocha) albo symboliczne (opowieści babci o wojnie, wujka o kłopotach w pracy i tak dalej). Ważne, aby wszystko to krążyło w odpowiednim kręgu. A przecież może się zdarzyć, że skarpetki od kuzynki dostanie w przyszłym roku nielubiany kolega z pracy. Dary zataczają koła, nawet torebki i papier pakowny przyda się ponownie.
W Polsce tradycja potlaczu rozwinięta była choćby w czasach powojennych. Wspaniale i trafnie pisze o tym Michał Witkowski w jednym ze swoich opowiadań, gdzie analizuje koło dóbr, które musiało być zatoczone, aby coś załatwić. Babcia zanosiła rajstopy w aptece, tam dostawała leki, które następnie zanosiła do mięsnego, aby dostać szynkę i tak dalej. Wszystko krążyło i stawało się nieformalną walutą w czasach niedoboru.
Oczywiście kolejną jej odmianą były przysługi. Ja tobie załatwię paszport, ale za to przywieziesz mi z wycieczki turecki sweter, który następnie przekażę pani w domu towarowym, aby przyspieszyła mój talon w kolejce po meblościankę.
Żyjemy w społeczeństwie potlaczu.
Obecnie również dbamy o to, że skoro ktoś nam coś ofiarował, to musimy się odwdzięczyć. Jesteśmy oburzeni nie tylko, kiedy potlacz jest gorszy niż my daliśmy („ ja jej na imieniny oryginalnego Swarowskiego, a ona mi Ptasie Mleczko?!”), ale również kiedy w ogóle nie dostaliśmy nic w zamian („złamanego dziękuję”). Prezenty to prestiż, ukryty komunikat. Jeśli kupowane taśmowo, byle wpisać na torebce czyjeś imię, to mało szanowane. Jeśli zbyt wystrzałowe i nieadekwatne do sytuacji, to znowu podejrzane i kłopotliwe.
Są też wzruszające, jak korale z makaronu od syna lub czekolada ze stówą wetkniętą za opakowanie, które drżącą ręką podpisał dziadek. Są wyczekiwane, zaanonsowane w rozlicznych listach do świętego Mikołaja lub wręcz wydziadowane i wywalczone szantażem emocjonalnym. Są te z poczucia winy i z prawdziwej miłości. Takie, które upolowaliśmy na aukcji lub wyłowiliśmy między słowami. Potrzebne, głupie, intrygujące, zabawne.
Dary dystrybuowane w szeleszczącej folii (kosz delikatesowy) lub zwiędłej torebce z wytartym reniferem (recycling opakowań to słuszne podejście, Matka Ziemia pochwala).
Wszystko to ma swoje ukryte znaczenie i nie o sam przedmiot tu chodzi, ale o podtrzymanie więzi. Jeśli jej nie chcemy, to zżymamy się na podarowania czegokolwiek. Przykładem jest losowanie w pracy czy szkole – tu nie chodzi o realną potrzebę serca. Oto teraz tak bardzo cię lubię, że wręczę ci ten wyszukany i przemyślany prezent. A gdzie tam, zero uczuć i romantyzmu. Jest za to budżet i trafienie na Kaśkę z działu HR, której się nawet nie kojarzy, ale trzeba teraz jechać na drugi koniec miasta po świeczkę zapachową i wręczyć z uśmiechem. Dobra, obowiązek zaliczony. Potlacz się kręci. Wraca się z wigilii pracowej z własnym podarkiem i wiadomo, ze za rok będzie się z nim wracało znowu.
Czy to źle? Rytuały mają za zadanie podtrzymać więzi i stworzyć stałą w naszym życiu, aby wokół tego budować to, co nazywamy osobistym freestylem. Możesz sobie kupować, co chcesz, ale raz do roku stoisz i tak w dusznej kolejce przy dźwiękach kolęd i kupujesz nieistotne drobiazgi (czyli tak naprawdę symbole). A potem pakujesz, podpisujesz, kitrasz po domu, żeby domownicy nie znaleźli lub przygotowujesz do wyniesienia na rodzinną uroczystość (torby, torby na torby, w które później włożysz swoje własne prezenty). Rok w rok, dwanaście miesięcy przerwy i znowu to samo.
Od kilku lat mówi się o kryzysie obdarowywania. Że konsumpcjonizm, nadmiar, made in china i w ogóle co robić z kolejnym dezodorantem?
Że to sztuczna tradycja, która przez lata stała się karykaturą podtrzymywania więzi, zwłaszcza w rzeczywistości, gdzie największym prezentem dla bliskiej osoby może być podarowanie jej własnego czasu.
Z drugiej strony jeszcze z półek nie znikną dynie z kościotrupami, zaraz wjeżdżają grające światełka na drzewko oraz kalendarze adwentowe. Znikną one i zaraz pojawią się walentynkowe serduszka. Tak to się kręci, handel przyspieszył, bo wie, że zostało mu niewiele czasu, aby zarobić, bo zaraz ziemia przestanie się kręcić i o żadnej wyprzedaży nie będzie mowy.
Potlacz jest więc siłą napędową ekonomii, bez niego nie ma obrotu pieniędzy, które same są jak krążący obiekt, który prędzej czy później do nas wróci (chociaż już o innej wartości).
Zostały jeszcze słowa. Nieopodatkowane, spontaniczne i od serca. Życzenia składane nieco ze wzruszeniem i zawstydzeniem. Te szeptane do ucha i te sztampowe (zdrowie najważniejsze). Bezpłatne gesty troski, które krążą między nami. Zgubione w nadmiarze, coraz mniej słyszalne, ale jednak – wbrew realiom – obecne. Nadal. Wszystkiego dobrego!
Główna ilustracja: Ola Szmida
Sylwia Chutnik – pisarka, publicystka, działaczka społeczna i wykładowczyni akademicka. Felietonistka ,,Polityki”, „Wysokich Obcasów” i wielu portali internetowych. Laureatka nagród literackich i społecznych. Zasiada między innymi w Kapitule Nagrody im. Olgi Rok, Kapitule Obywatelskiej Naukowych Nagród “Polityki” oraz w Radzie Fundacji Feminoteka. Doktorat obroniła w Instytucie Kultury Polskiej UW.
Wokalistka punkowych zespołów. Prowadzi podcast Radio Sylwia.
Zdjęcie: Nowy Teatr