Jest w Poznaniu mieszkanie, gdzie portret Mony Lisy spotyka się ze sztuką Somearta i Dumina, a z półek i szafek spoglądają na domowników dzikie koty z różnych zakątków świata. Każda rzecz tu zgromadzona kryje w sobie historię i tworzy barwną mozaikę, nadając wnętrzu charakteru.
Martyna & Michał
Za tą kolorową, pełną humoru przestrzenią stoją Martyna i Michał, których odwiedzamy na poznańskiej Wildzie. Od progu wita nas pies Tajson, bez którego nasi bohaterowie nie wyobrażają sobie domu. Mieszkanie wypełnia zapach ciasta. Martyna upiekła je specjalnie na nasze przyjście. Ba! To jej drugie upieczone w życiu ciasto. Specjalnie dla nas. Czy może być milszy początek spotkania?
Martyna i Michał są niesamowicie inspirującymi ludźmi, pełnymi pasji do życia i ciągłej chęci poznawania świata. Martyna na co dzień pracuje jako dyrektorka kreatywna w ANIA KRUK. Produkuje kampanie reklamowe, tworzy strategie marketingowe, również dla innych marek. Po godzinach działa w stowarzyszeniu „Local girls movement”. Kreatywna dusza, która wyciska z każdego dnia najwięcej, jak tylko można. Michał od 3 lat tworzy własną agencję kreatywną. Jest filmowcem i fotografem. Obraz to jego ulubiona forma przekazu, do tego ma cudowny talent łączenia kadrów z muzyką.
Dom analogowy
Do domu naszych bohaterów co chwilę wpadają znajomi. Martyna ma bzika na punkcie organizowania małych przyjęć. To dom otwarty na ludzi. Dlatego urządzając mieszkanie, salon został połączony z kuchnią, by móc spędzać czas z przyjaciółmi przy stole, a podczas przyjęć kuchenne rozmowy płynnie mogły przechodzić na wygodną kanapę. Szafki w kuchni wypełnia kolorowe szkło od ukochanych babć i to znalezione na pchlich targach, tak mocno uwielbianych przez Martynę. Panuje tu trochę włoski klimat – mamy dobry dizajn, feerie barw i zdecydowanie brak nudy. Ściany wypełnia sztuka polskich artystów i pamiątki z podróży. Dostrzec można pracę Mariki Szwal, która maluje współczesne ikony, ilustrację Gosi Herby czy fotografie od Wiktora Franko i Piotra Pietrygi. Są też wspomniane prace Dumina i Somearta.
Martyna i Michał mówią o swoim domu analogowy. Pięknie! Dużo w tym domu książek, na każdym kroku natykamy się na zachwycające albumy fotograficzne. Nasi bohaterowie posiadają również fenomenalny zbiór winyli. Właśnie wrócili ze świąt z nowymi albumami, m.in. płytą Pejzaż – projektem od ekipy The Very Polish Cut Outs i świetnym Circles Maca Millera.
Przyglądając się układowi mieszkania odkrywamy, że składa się z dwóch światów. Kolorowy salon z aneksem kuchennym jest miejscem Martyny. W nim ona słucha muzyki, gotuje, czyta książki, spędza czas z przyjaciółmi. Obok jest sypialnia połączona z mikro biurem. Dominują tu granatowe ściany, a wzrok przyciąga retro lampa z wiatrakiem. To dzienna przestrzeń Michała, gdzie kolekcjonuje on swoje zajawki i stąd pracuje, gdy nie działa poza domem. Pokój jest również domowym kinem z rzutnikiem i dużą ścianą, która idealnie spełnia rolę ekranu. Nasi bohaterowie kochają oglądać stare dobre filmy, do tego stopnia, że ostatnio są trochę na bakier z wyjściami do kina.
Zaciekawieni wspólnym światem Martyny i Michała?
Świat Martyny i Michała
Historia waszego poznania brzmi jak scena z najlepszej komedii romantycznej.
Martyna: Dosłownie. Poznaliśmy się z Michałem przypadkowo na imprezie. To był jego ostatni, a mój pierwszy dzień w Poznaniu. Majki wpadł na mnie i powiedział mi, że się we mnie zakochał. Odpowiedziałam, że pójdę z nim (Dziewczyny, to nie jest dobra decyzja!), pod warunkiem, że da mi coś do jedzenia. Poszliśmy na zapiekanki z sosem czosnkowym (mam nadzieję, że tutaj ten romantyzm nie umiera). Od tego momentu jesteśmy razem, już 9 lat.
Michał: Wychodziłem z klubu. To jak efekt motyla, pozornie nieistotne zdarzenie, które stało się naszą największą przygodą.
Od czterech lat tworzycie swój własny dom na poznańskiej Wildzie. Za co lubicie to miejsce?
Martyna: Za to, że mogliśmy je stworzyć od początku do końca sami, wkładając w to całe nasze serca. Tak bardzo utożsamiamy się z tym domem, że ludzie, którzy nas odwiedzają, mówią nam, że czują tu u nas dużo miłości. Od zawsze chciałam kreować właśnie takie miejsce, w którym od progu każdy czuje się jak u siebie w domu.
Michał: W naszej kamienicy mamy super sąsiadów. Mieszkają tu w większości młodzi ludzi. Udało nam się zbudować genialną wspólnotę, która może na siebie liczyć. Zresztą razem pomagamy naszej potrzebującej sąsiadce w codziennych sprawach. W czasie pandemii zrealizowaliśmy wspólnie sąsiedzki projekt „podwórko”. Skrzyknęliśmy się wszyscy, zrobiliśmy hamaki i meble ogrodowe z palet, zasadziliśmy kwiaty i zielnik. Nasza wspólna przestrzeń spodobała się organizatorom Short Waves i w ramach festiwalu na dziedzińcu naszej kamienicy odbywało się kino letnie. Zresztą nam też zdarzyło się oglądać razem filmy czy mecze.
Bez czego nie wyobrażacie sobie Waszego domu?
Martyna i Michał: Bez psa!
Martyna: Zabrzmi to trochę jak frazes, ale dla mnie dom to Michał i nasz pies Tajson, niezależnie od tego, gdzie jesteśmy. Oczywiście mogę Ci mówić, że nie wyobrażam sobie domu bez wspólnego śniadania w niedzielę, bez wieczorów przy płytach winylowych, bez spotkań z przyjaciółmi, ale mocno wierzę w to i czuję, że dom to moje chłopaki. Dom to emocje.
Kiedy zaczęliśmy rozmawiać o Waszym mieszkaniu, powiedziałaś Martyno, że jest ono kampowe i mocno odzwierciedla Twoje zainteresowania. Lubisz bawić się ironią i kiczem?
Martyna: Ja lubię ironię, przesadę, sarkazm, ale przede wszystkim wolność. A tym dla mnie jest kamp. Lubię patrzeć z dystansem na przedmioty, które mnie otaczają, a są one najczęściej… nie do końca potrzebne do codziennego życia (jak moja kolekcja dzikich kotów w domu). Dzięki nim się uśmiecham, wspominam. One wywołują we mnie emocje. Nieważna dla mnie jest ich wartość materialna. Susan Sontag pisała, że kamp to współczesna odmiana wrażliwości – i ja się z tym zgadzam. Chyba dlatego tak lubię oglądać te wszystkie szalone stylizacje podczas Met Gali, to powód, dla którego uwielbiam drag queen i queerową kulturę.
W 2022 roku zainicjowałaś cykl spotkań i rozmów „Święte Słowa”. Jak narodził się ten pomysł?
Martyna: „Święte Słowa” to odpowiedź na moje własne potrzeby poznawania ludzi i świata. Długo zastanawiałam się nad czymś autorskim – w głowie miałam podcast, jednak „mój człowiek”, Ola Hromada, startowała wtedy z nowym (nieistniejącym już) miejscem „Święty Spokój”. Zapytała, czy zrobimy coś razem. Od słowa do… „świętego słowa” zaczęłam to robić. To cykl spotkań, na który zapraszałam osoby, które wydawały mi się interesujące i z którymi rozmawiałam w nieco mniej formalnej atmosferze. Chciałam z nimi rozmawiać tak, jak rozmawiałabym spotykając ich na imprezie. Miałam również poczucie, że w tamtym czasie niewiele działo się w Poznaniu, pragnęłam jakieś alternatywy, stąd mój pomysł. Co mi pomogło? Wiara najbliższych we mnie i umiejętność rozmawiania z każdym. Przyniosło to 14 spotkań, 14 rozmów, 14 niesamowitych postaci, dzięki którym za każdym razem uczyłam się czegoś nowego. Na pewno zaskoczyło mnie to, ile czasu poświęcałam na research i przygotowanie się do rozmów. To zawsze kilka dni, ale też ogromna zdobyta wiedza, która wpłynęła na mój rozwój jako osoby.
Które spotkanie wspominasz najmocniej i dlaczego? Twoje rozmowy będą kontynuowane w tym roku?
Martyna: Każde z tych spotkań było niezwykłe i trudno mi wskazać jedno jedyne. Pamiętam, kiedy pierwszy raz poczułam luz. Rozmawiałam wtedy z Anią Mierzejewską, która była pierwszą redaktorką naczelną Playboya w Polsce. Poruszałyśmy tematy związane z feminizmem, wyzwoleniem kobiet, a wśród publiczności nie raz w trakcje rozmowy rozlegały się brawa. Za każdym razem taka reakcja publiki mnie wzruszała. Na pewno wyzwaniem była rozmowa z Jakubem Żulczykiem. Wtedy też byłam najbardziej stremowana, pomimo tego, a może właśnie dlatego, że znałam całą jego twórczość. Bardzo interesująca była dla mnie rozmowa ze stylistką Karoliną Domaradzką, której postać jest bardzo kontrowersyjna. Ciekawe było obserwowanie, ile osób z jej „gangu” przyszło ją posłuchać. Często wspominam też spotkanie z Maliką Tomkiel na temat dziecięcej psychiatrii i problemów z zaburzeniami odżywiania. Pamiętam, że długo po tej rozmowie nie mogłam się otrząsnąć. Jeśli chodzi o ten rok, mam kilka propozycji miejsc, do których mogłabym przenieść spotkania, jednak coraz intensywniej zastanawiam się nad formą cyfrową, która pozwoliłaby mi zwiększyć zasięgi. Mam to szczęście, że coraz częściej występuję jako prelegentka na wydarzeniach branżowych, więc nie tęsknie tak bardzo za sceną. Idealną opcją dla mnie byłoby radio. A już najlepiej w towarzystwie Wojciecha Manna.
Jesteś jedną z osób, które działają na rzecz stowarzyszenia „Local girls movement”. Opowiedz więcej o tym projekcie.
Martyna: Początkowo miałyśmy nazywać się Local Girls Gang i do dzisiaj ubolewam trochę, że nie stanęło na tej nazwie. Naszą misją jest zwiększanie świadomości feministycznej wśród kobiet, aby nie bały się nazywać siebie feministkami, wspierały się i rozmawiały ze sobą. Pielęgnowały swoją kobiecą tożsamość. Chciałabym, żebyśmy były zmianą dla kolejnych pokoleń. Czwartą falą feminizmu, o której pisze Bell Hooks, którą zresztą namiętnie czytamy. Mam poczucie, że dużo narzekamy na to, co się dzieje dookoła nas, a trochę brakuje nam poczucia sprawczości. W przestrzeni działaczek samorządowych, w lokalnych stowarzyszeniach najczęściej udzielają się kobiety 50-60 plus. Brakuje dziewczyn w naszym wieku, 20-30 lat, a to tak ważny głos, którego nie słychać. Cytując Katy Perry: “You’re gonna hear me roar”, dlatego: Chcesz zmiany? Bądź zmianą. Dziewczyny z naszego stowarzyszenia cenię za to, że dla każdej z nas feminizm jest czymś innym. Są wśród nas młode mamy, które czują się samotne i chcą zmienić świat dla swoich dzieci. Są dziewczyny, które od lat edukują i działają. Są też takie, jak ja, dla których feminizm jest rozmową o równości między kobietami a mężczyznami czy osobami niebinarnymi. Organizujemy spotkania, na których edukujemy i poruszamy tematy, które powinny być poruszane podczas edukacji wczesnoszkolnej (spotkania z ginekolożką, seksuolożką). Razem z Olą Hromadą i Agnieszką Budnik brałyśmy czynny udział w spotkaniu z Ewą Kopacz, która zaprosiła nas na rozmowę o refundowaniu in vitro. Napawa mnie dumą to, że jestem częścią tego projektu, cieszę się, że poznałam dziewczyny, które są dla mnie ogromnym wsparciem. Myślę jednak, że najwięcej dopiero przed nami.
Nieustannie stawiasz sobie nowe wyzwania. Co jest dla Ciebie ważne w pracy i projektach, które realizujesz?
Martyna: Nadrzędną wartością dla mnie jest równość. Równouprawnienie, brak rasizmu czy wykluczeń ze względu na status społeczny, pochodzenie. Nie chce mi się wierzyć, że wciąż żyjemy w czasach, w których o tej oczywistości wciąż trzeba mówić. Mam to ogromne szczęście, że jestem na takim etapie życia, podczas którego sama mogę wybierać takie projekty, które równość stawiają na pierwszym miejscu. Tak jest właśnie w stowarzyszeniu czy mojej pracy.
Michał: Mocno kibicuję dziewczynom i nie mogę się doczekać, kiedy kobiety będą rządziły światem.
Martyna: Michał jest niesamowity. Feminista, który wspiera mnie we wszystkich moich projektach. W tych branżowych staje za kamerą robi zdjęcia, kręci filmy, działa kreatywnie. Mamy za sobą wspaniały rok, podczas którego zrobiliśmy wspólnie kilka kampanii społecznych dotyczących autentyczności, inkluzywności czy po prostu: posiadania otwartej głowy. W “Local girls movement” potrafi za to jechać w zamieć powiesić folię, bo nagle wpadnie na pomysł, że mural, który będziemy odsłaniać… trzeba zasłonić!
Inspirujecie się nawzajem?
Michał: Bardzo. To dzięki Martynie odważyłem się wykonać ruch ze zmianą ścieżki zawodowej. Martyna pchnęła mnie w stronę kreatywną, a nasze wspólne projekty pozwoliły mi rozwinąć szeroko skrzydła w realizowaniu komercyjnych filmów. Lubię jej radość życia i zaufanie do ludzi, wychodzenie z założenia, że nigdy nie wydarzy się nic złego, bo dlaczego ludzie mieliby ją skrzywdzić. Lubię jak widzi świat i jak zachwyca się najmniejszymi rzeczami, wokół których inni przeszliby obojętnie, jak dziwny kamień czy ciekawie układające się światło. Kocham jej aurę.
Martyna: Uczę się od Michała spokoju. Jestem żyjącym chwilą człowiekiem, który ma miliony pomysłów na minutę. Mam nieskończone zapasy energii, które ciągle każą mi robić nowe rzeczy i nigdy nie odpoczywać. Dzięki Michałowi odkrywam również świat. Odkąd zaczęliśmy być razem, wyjeżdżamy kilka razy w roku. Kocham jego pasję do nauki, wciąż się od niego uczę, a jego zajawki często wykorzystuję w moich projektach.
Michale, jak narodziła się twoja pasja do fotografii i filmu?
Michał: Różnego rodzaju kreatywne zajawki towarzyszą mi, odkąd pamiętam. W szkole średniej przez 3 lata należałem do licealnego teatru “Matysarek”, który w moim rodzinnym mieście Złotowie przez ponad 35 lat prowadził mój wychowawca, profesor Andrzej Motak. W tamtym czasie udało nam się odwiedzić kilka europejskich festiwali teatralnych i generalnie łyknąć wielką zajawkę na sztukę, która trwa do dziś. Na studiach największą frajdę sprawiało mi tworzenie telewizji studenckiej z moim przyjacielem Olkiem. Lataliśmy z kamerą i mikrofonem wszędzie, gdzie działo się coś ciekawego i robiliśmy mini reportaże z życia uczelni. Na studiach kupiłem też swój pierwszy poważniejszy aparat – była to lustrzanka Canon i od tamtej pory aparat stał się integralną częścią mojego życia. Mam jakąś silną wewnętrzną potrzebę rejestrowania momentów w kadrach. Jak sobie o tym pomyślę, to uczucie towarzyszy mi od zawsze. Jestem również wzrokowcem i uwielbiam pochłaniać treści oczami, nieważne, czy to obrazy, fotografie, filmy czy widoki za oknem.
Za co lubisz swoją pracę?
Michał: Za niepowtarzalność, brak rutyny i wolność, wynikającą z prowadzenia własnej firmy. Lubię to, że każdy projekt rozwija mnie i przynosi mi jakieś nowe kreatywne wyzwania. Moja praca zapewnia mi idealny balans bodźców, bo z jednej strony na planach zdjęciowych poznaję sporo ciekawych osób, które napędzają mnie do działania, a z drugiej zapewnia mi komfort pracy w pojedynkę, w pełnym skupieniu i na moich warunkach, kiedy jestem już sam w domu na etapie postprodukcji materiałów. Dużą satysfakcję daje mi też to, że moja praca ma realny wpływ na rozwój biznesu moich klientów – super jest dostarczać wartość w postaci dobrego wizualnego contentu, który potem pracuje na biznesowy sukces marek, z którymi współpracuję. Dużo komfortu zapewnia mi też bycie własnym szefem. I chociaż ma to swoje wady, to bardzo doceniam możliwość planowania dnia według własnych potrzeb. Codziennie rano przybijam piątkę sam ze sobą i jestem wdzięczny, że mogę robić to, co lubię, zwłaszcza, że dochodzenie do tego zajęło mi sporo czasu i poszukiwań.
Co Was nakręca do działania?
Martyna: Może to jest naiwne i bardzo idealistyczne, ale wierzę, że nawet jednostka może zmienić świat i chcę być tym kimś, kto choć trochę ten świat zmieni. Nakręca mnie możliwość impaktu na kogoś, inspirowania i popychania do tworzenia i robienia nowych rzeczy. Kocham ludzi! Mam manię poznawania nowych osób, rozmawiania z nimi. Odczuwam ogromną potrzebę odnajdywania w nich talentów i dodawania im siły i wiary w siebie.
Michał: Mnie nakręcają podróże. Bardzo lubię odkrywać nowe miejsca i czerpać z nich jak najwięcej.
Dużo podróżujecie. Jest jakiś klucz, według którego wybieracie podróżnicze destynacje?
Michał: Podstawowa zasada jest taka, żeby nie wracać w to samo miejsce. Lubimy obierać nowe kierunki. Lubimy też łączyć podróże z unikatowymi doświadczeniami W lutym jedziemy do Portugalii odwiedzić naszych znajomych i planujemy spróbować naszych sił w surfowaniu. Rok temu narodziła się nasza rodzinna tradycja wspólnej podróży z naszymi mamami z okazji Dnia Matki. W czwórkę zwiedziliśmy Rzym i była to jedna z zabawniejszych podróży, jaką odbyliśmy. W lipcu wybieramy się z kolei do Meksyku, zaczynamy od trzydniowego ślubu z lokalsami. Na czym skończymy? Zobaczymy!
Słyszałam, że do Egiptu wybraliście się dwa razy.
Martyna: Tak, Michał musiał wejść do piramidy Cheopsa i co więcej, jako jedyny z wycieczki położył się w jego grobowcu.
Nie obawiałeś się klątwy Faraona?
Michał: Co ty! Czuję, że to mi dodało siły i super moce. (śmiech)
Które miejsca na świecie polecacie szczególnie, aby je zobaczyć i doświadczyć?
Michał: Z kierunków, które są właściwie w zasięgu ręki, bardzo polecamy Bałkany. W ciągu ostatnich dwóch lat mieliśmy okazję odwiedzić Albanię oraz Czarnogórę i kraje te totalnie skradły nasze serca. Czarnogórę pokochaliśmy za porywające widoki i cuda natury. Albanię za boskie plaże i niezwykłą serdeczność jej mieszkańców. W Czarnogórze największe wrażenie zrobiły na nas monumentalne Góry Durmitor, w których odnaleźliśmy prawdziwą dziką naturę, ogromne górskie przestrzenie i pasące się dziko owce, krowy i konie. Kolejnym miejcem wartym odwiedzenie jest punkt widokowy, z którego można podziwiać rzekę Tarę. Niewiele osób wie, że kanion który wyżłobiła rzeka, jest drugim największym na świecie i najgłębszym w całej Europie. Dodatkową atrakcją, z której nie omieszkała skorzystać moja nieustraszona małżonka, jest zjazd zipline nad kanionem o wysokości ponad 1300 metrów n.p.m. Niesamowite wrażenie robi też Zatoka Kotorska z przyciągającym krajobrazem przypominającym norweskie fiordy, ale także ze średniowiecznymi miasteczkami, malowniczymi wyspami i złotymi plażami. Lokalnym hitem była dla nas wizyta na organicznej farmie małż i ostryg, gdzie dowiedzieliśmy się dużo na temat zrównoważonej uprawy tych skorupiaków i mieliśmy okazję skosztować najświeższych okazów. Plan na Albanię mieliśmy zdecydowanie bardziej luźny. Myślę, że można by go podsumować w słowach: plaża, wino, śpiew i taniec. Albańczycy to bardzo towarzyski i gościnny naród, w dodatku bardzo lubią Polaków, więc największą atrakcją tego wyjazdu były dla nas wieczorne rozmowy podlewane rakiją z lokalsami w barach i kawiarniach w Ksamilu czy Sarande.
Jak spędzacie czas wolny w mieście?
Martyna: Jaki czas wolny? A tak serio… nikogo nie zaskoczę mówiąc, że uwielbiam chodzić po knajpach i próbować nowego jedzenia i wina. Najlepiej w miejscach tworzonych z zajawką. Jestem fanką Twojej Winy – za to jak celebrują życie, tworząc dookoła i w środku restauracji jedyny w swoim rodzaju klimat. Lubię zajrzeć do Nadzieja Restauracja, którą poznałam stosunkowo niedawno, ale nigdy się nie rozczarowałam. Na pewno godne polecenia jest też Sanszajn, które przypomina mi warszawską Bibendę. No i makarony w It Jeżyce. Boże! Często wpadam na pchle targi w poszukiwaniu dodatków do domu i ubrań. Staramy się też chodzić z Michałem na wszystkie możliwe inicjatywy, które dzieją się w Poznaniu (fanom designu szczególnie polecam Santa Grafika w klubie Schron, gdzie zresztą w marcu będę prelegentką). Uwielbiamy zwiedzać miejskie galerie, szczególnym sentymentem darzę Galerię Zacnie, gdzie zawsze wpadamy na naszych ziomków.
Michał: Zresztą tych galerii, do których zaglądamy jest więcej. Polecam szczególnie Łazarz i mini Galerię Łęctwo oraz Galerię Pani Domu, prowadzoną przez Mateusza Piestraka, o którym zresztą zrealizowałem krótki reportaż dla On.Arte. Wizyta na Łazarzu to nasz weekendowy must have wiosną.
O autorkach artykułu:
Maja Musznicka i Magda Bałkowska – od 9 lat tworzą internetowy magazyn Milk & Sun, na łamach którego opowiadają historie o ludziach z pasją i pięknym życiem. Przedstawiają sylwetki osób, które cechuje miłość do swojej pracy, kreatywność, świadome i nowoczesne podejście do życia.