Przeczytasz w 7 min 14 lut 2024

Karolina Sulej: Międzygwiezdna

tekst: Karolina Sulej
Przeczytasz w 7 min

Miłość to pojęcie – tak jak śmierć, zarazem zupełnie wymykające się naszemu poznaniu, jak i wszechobecne w kulturze. Miłość sprzedaje wszystko od czekoladek i musującego wina po trybuny Superbowl, usprawiedliwia przekraczanie cudzych granic, naiwność, samooszukiwanie, poświęcenie, szantaż emocjonalny, zazdrość.

Moment – nie brzmi to najlepiej. Jeszcze raz – miłość, tak jak śmierć jest w kulturze równie wszechobecna co nadużywana jako sposób przekonywania, usprawiedliwiania, dekorowania czy interpretowania. Jest emotką, walutą, emocją obłą i oczywistą jak wycięte z papieru serduszko dla „walentynki”. Mam wrażenie, że znaczy już wszystko inne poza tym, co uczucie to mogłoby starać się dotknąć – to, czego na tym świecie nie można kupić, ani sprzedać, ani kontrolować, czego można tylko doświadczyć.

Kilka miesięcy temu po obejrzeniu dokumentu „Stutz” na Netflixie sięgnęłam po książkę psychologa Phila Stutza, którego poglądy są zaprezentowane w filmie o tytule wziętym z jego nazwiska. Nazywa je – “The tools”, czyli narzędzia. To, co zapamiętałam najlepiej z jego publikacji, nazywającej się po prostu „The Tools” to dwa przekonania – miłość jest potrzebna, żeby życie szło do przodu, a nie tkwiło w miejscu oraz – kosmos chce dla ciebie dobrze, co nie znaczy, że nie będziesz cierpieć.

Brzmiało mi to podejrzanie znajomo – zalatywało religiami starymi jak świat oraz myśleniem życzeniowym. Były jednak różnice. Stutz przekonuje, że jeśli myślisz o twoim krzywdzicielu z miłością, to nie znaczy, że nadstawiasz drugi policzek, ale właśnie tym mocniej czujesz, że żadna nienawiść nie może cię dotknąć i możesz stawić mu czoła nie tyle bez lęku, co bez grania na jego zasadach.

Kosmos zaś nie tyle zachowuje się wobec ciebie niczym łaskawy patriarcha z brodą, ale po prostu sobie jest w sposób, który wydaje się dany, oczywisty i niedyskutowalny, tym samym dając ci do zrozumienia, że z tobą sprawa ma się podobnie. Miłość byłaby więc tutaj tajemnicą postępowania nie tyle po ludzku, ile w nieludzkim, kosmicznym zaufaniu do tego, że jesteśmy lepiej wymyśleni i świat jest lepiej wymyślony, niż zdołaliśmy go sobie mylnie zinterpretować i zohydzić.

O takiej miłości rzadko się wspomina, może dlatego, że trudno ogarnąć ją słowem, nie mieści się w ramach romansu, wiary, miłości rodzicielskiej, obywatelskiej czy w innej po brzegi już wypełnionej szufladce.

Jest to jakość bycia, która zakłada zaufanie do świata i sensu, niezależnie od tego, co się wydarza – bez poszukiwania subiektywnie pojętej sprawiedliwości, karmy, szczęścia, oczekiwania sukcesu, długowieczności, świętego spokoju. Żadnego qui pro quo, bo zaufanie to ma wymykać się logice języka czy czynu, mieszkać – jakkolwiek nie zabrzmiałoby to pretensjonalnie – w jakimś nieokreślonym obszarze, który nazywamy naszym sercem, intuicją czy kawałkiem gwiazdy.

Niezależnie od tego, czy mówimy o tym poczuciu, czy przeczuciu za pomocą poezji, matematyki, sztuki czy fizyki, w każdym z nas jest ten sam rodzaj energii, który znajduje się tam, gdzie galaktyki umarły już dawno temu w momencie, kiedy kierujemy tam wzrok. O dziwo, poza rozważaniami w „The tools” jeden z najpiękniejszych sposobów zbliżania się do takiej miłość zobaczyłam w hollywoodzkim filmie. „Interstellar” to z pozoru opowieść jakich wiele – życie ludzkości jest zagrożone, bohater musi uratować świat. Do tego technologia, podróże kosmiczne, kosmiczny budżet. Przesłanie tego filmu jest jednak kameralne i piękne, bez efekciarstwa – to film o tym, że miłość jest materią rzeczywistości. Technologia może nas zawieźć, ale wszystkie sposoby na to, żeby przekraczać granice czasu i przestrzeni, mamy w sobie. Kosmos to drugi człowiek.

W okresie około-walentykowym zapewne często usłyszymy, że ktoś „jest całym światem” albo, że trzeba mieć czas to, aby pielęgnować bliskość. Słusznie. Marzenie o mistycznym, poza rozsądkowym poznaniu to marzenie nas wszystkich. Odkąd przeczytałam w ukryciu harlequiny mojej matki – gdzie orgazmy były jak „wybuchające galaktyki”, a spojrzenie w oczy „niczym lot komety”, marzyłam o tym, żeby połączenie z kimś stało się dla mnie dotknięciem tajemnicy istnienia, obcowaniem z czymś więcej niż z czyimś ciałem. To były kiczowate i śmieszne językowe klisze, ale obudziły we mnie tęsknotę za czymś większym niż po prostu fizycznie satysfakcjonujący seks.

Trudno opakować marzenie o takiej miłości w zachęcające do konsumowania walentynkowe dekoracje, nie sprzeda nam jej Lana Del Ray w nowej kampanii bieliźnianej, nie pomoże żaden najlepszy wibrator czy poradnik o odkrywaniu radości z nowych seksualnych eksperymentów. Miłość to nie jest obsługiwanie pralki, nie jest to też terapeutyczny dyskurs importowany z terapii par.

Owszem – jak pisał filozof i kulturoznawca Roland Barthes już w latach 70. – miłość w kulturze wykonuje się na mnóstwo różnych sposobów, które on nazywał figurami – bukiet kwiatów, wyjście do kina, wolny taniec, czerwona szminka – znamy te obrazy i słowa.

Każda epoka ma zresztą swoje ulubione – niektóre przedawniają się dość szybko, inne trwają. Harlequiny dzisiaj nas śmieszą, ale czytamy za to z wypiekami „50 twarzy Greya”. Nikt już nie chce płatków róż sypanych na kołdrę z kory, ale za to czekoladowy masaż dla dwojga z aromaterapią – poproszę. Szukamy atrakcji, dróg na skróty, rozrywek, przedstawień, w których zagramy sobie kochanków tak przekonująco – że powiemy sobie, dobra, zaliczone, baza miłość osiągnięta, touchdown!

Po prawdzie nie wiem, czy ludzie naprawdę starają się, aby dążyć do tej mistycznej, kosmicznej miłości, bo jest to jednak dość przerażające. Wydaje mi się, że choć może się do tego nie przyznajemy – to ten teatr nam wystarczy, jest komfortowy, bezpieczny i zrozumiały.

Żeby dojść do miłości jako pierwotnej siły, trzeba zaakceptować rzeczy, które kulturze się wymykają i jeszcze zrobić to we dwoje (czy jak tam chcemy), a co więcej poczuć to na tyle głęboko i prawdziwie, żeby być jak deszcz, wiatr czy chmura, tak po prostu, ze sobą.

Istnieje też możliwość, że takiego miejsca, takiej siły, w ogóle nie ma, oczywiście, a my tylko marzymy o takiej miłości, żeby jakoś przetrwać jako istoty świadome własnej śmiertelności. Jak pisał Stutz – bez miłości nie potrafimy iść do przodu, możemy tylko gubić się w labiryntach bezradności. Kiedy ktoś mówi sobie dobra, nie będę już kochać, to tym samym nie tyle umiera, to wyzuwa się z życia. Opuszcza swoje żywe ciało, wciąż żywe biologicznie. Choć wydaje się to zupełnie absurdalne, kochać, czyli żyć można nawet w ekstremalnie bolesnej, granicznej sytuacji. Victor Frankl, austriacki psychiatra i psychoterapeuta, pisał o tym w swojej, wznawianej co kilka lat, książce „Człowiek w poszukiwaniu sensu”. To książka, która powstała na bazie jego wspomnień z obozu koncentracyjnego w Auschwitz-Birkenau, ale opowiada nie tylko o kondycji więźnia, ale po prostu o ludzkiej kondycji.

Wykonując nadludzkie wysiłki w nieludzkiej sytuacji, u skraju sił, kiedy po dniu pracy wracał do obozu w łachmanach, zmarznięty, z obolałymi stopami, w myślach rozmawiał ze swoją ukochaną i był szczęśliwy. On zresztą pisze nie tyle o rozmawianiu w myślach, co o realnym wręcz obcowaniu z jej obecnością. Miał poczucie wszechogarniającej miłości, które dawało mu nadzieję i przekonanie, że świat jest przepełniony sensem, nawet w sytuacji, w której się znajdował. Nawet jeśli była to jedynie halucynacja wycieńczonego mózgu, to jednak bardzo życiodajna, napędzająca, dająca powód, żeby iść do przodu.

Frankl zostawił nam po swoim życiu lekcję, że nawet przez horror można przejść z miłością – nie z miłością do zła, ale z miłością do życia w sobie. Ja także, prowadząc badania nad przeżyciami osób, które przetrwały obozy zagłady zauważyłam, że to, co pozwalało ludziom odzyskać nadzieję nawet w sytuacji skrajnej utraty podmiotowości. To, co przypominało ludziom o wartości życia – mimo wszystko, było przypomnienie sobie o codziennej miłości do siebie samych.

To przypomnienie odbywało się przez powrót do dbania o siebie, o swojej ciało. To taki zużyty zwrot, tak zdewaluowany, „dbanie o siebie”, a przecież właśnie tym są codzienne nasze zabiegi wokół ciała – mycie, ubieranie, czesanie, ta rutyna, której tak nie doceniamy. A tymczasem wykonywanie tej codzienności na sobie to nic innego jak „pójście do przodu”, ofiarowanie sobie troski, zauważenie swojego istnienia. Ktoś bez nadziei nie dba o to, jaka jest jej codzienność. Ktoś, kto walczy, dba o siebie, bo chce żyć – nawet w niemożliwym krajobrazie.

I myślę sobie, że taka miłość do siebie po prostu musi wiązać się z otwartością na miłość do innych. Przecież każdy z nas boryka się z tym samym lękiem, szuka sensu, nazywa, wykonuje te dziwne figury miłosnych dyskursów, czekając aż choreografia nabierze ciężaru prawdy, szukając tego idealnego ruchu, kostiumu, rekwizytu. Każdy z nas boi się, że ten teatr to jest to, o co chodzi, ale zarazem boi się szukać dalej.

A chodzi nam przecież o to samo – żeby poczuć, że warto było się urodzić, że wszystko jest na miejscu, jesteśmy w tym razem. Czy kulturowe zabiegi przybliżają nas dziś bardziej do tajemnicy życia niż te kiedyś? Nie wiem. Na pewno zadajemy dziś wiele pytań o sensowność dotychczasowych figur, dyskursów, obrazów. Chcemy rozmontować patriarchalne struktury, drapiemy pozłotkę obietnic religii i ideologii. Ale to wciąż są pytania, odpowiedzi, na które nie przeniosą nas na inny poziom.

Czytałam ostatnio jeszcze jedną świetną książkę o psychologii– „Mężczyzna o pięknym głosie. Opowieść o terapii, która łamie reguły”. Lilian B.Rubin, psychoterapeutka z wieloletnim stażem, opowiada tam o przypadkach, które wymykały się jej merytorycznemu przygotowaniu i naukowemu dyskursowi. Zauważa, że czasem między pacjentem a terapeutką wydarzają się rzeczy niewytłumaczalne, które nie mieszczą się w żadnej metodzie. Coś się otwiera, uzdrawia. Podobnie bywa w rozmowie między osobami, które otworzą się na siebie z miłością – niekoniecznie romantyczną. Jak to się dzieje? Nauka, kultura i ezoteryka szukają odpowiedzi. Niektórzy całkiem nieźle je sprzedają, zarabiając na ludzkiej tęsknocie.

Wracając do mojego wstępu – takiej miłości nie da się jednak spieniężyć, nie da się jej złapać, mimo że jest wszechobecna. Może wyrażać się w czynach czy słowach, ale stanowi jakiś rodzaj niepochwytnego poruszenia, owego „ducha” z „Interstellar”. To tajemnicze zahaczenia cząsteczek, jakieś niepojęte odnalezienie się. To rodzaj zaufania do odbijającego się w sobie wzajemnie istnienia i do wszechświata, który stawia ludzi wobec siebie – jak gwiazdy.

Główna ilustracja: Natalia Jura

Karolina Sulej – pisarka, gamewriterka, podcasterka, kuratorka. Autorka takich książek jak „Rzeczy osobiste” oraz „Ciałaczki. Kobiety, które wcielają feminizm”. Doktorantka w Instytucie Kultury Polskiej.

Posiadaczka trzech kotów.

Przeczytaj inne artykuły