Przeczytasz w 6 min 03 cze 2024

Karolina Sulej: Stan Ani Shirley

tekst: Karolina Sulej
Przebodźcowanie
Przeczytasz w 6 min

Odkąd zaczęłam swoje zawodowe życie, zawsze mówiłam, że tydzień, który właśnie zaczynam, to będzie najtrudniejszy tydzień, że mam tyle do zrobienia, że chyba sobie nie poradzę – ale ten następny tydzień, ten tuż po tym trudnym, to będzie zupełnie inny, bo nie wezmę na siebie tak wielu zadań i obowiązków.

Obiecywałam to sobie oraz bliskim, obiecywałam na mediach społecznościowych i przed lustrem. Po czym robiłam to samo kolejny i kolejny tydzień i tak leciały kolejne lata. Jestem wytrzymała jak Łysek z pokładu Idy i naprawdę wiele rzeczy mogę robić na raz, przez długi czas. W pewnym momencie jednak zauważyłam, że wszystko zaczynam wykonywać mechanicznie, jak pracownik linii produkcyjnej, który z przepracowania zawiesza się tylko na powtarzaniu czynności, ale nie ma już czasu i siły na żadną refleksję, ani na żadną emocję poza generalnym niepokojem, który mówi, że jak się zatrzyma na pewno stanie się coś strasznego.

Zauważyłam, że zaniedbuję to, co wcześniej mnie cieszyło – przyjaźnie, miłość – tego nie dało się obsługiwać jak taśmy produkcyjnej, więc wszystkie uczucia czy wydarzenia, które mogły komplikować moją produktywność, odsuwałam od siebie jako niekorzystne, jako te, którymi się zajmę w tym następnym tygodniu, który nastąpi po tym najgorszym. Wtedy to już na pewno będę mieć czas na bycie człowiekiem.

W międzyczasie byłam komputerem, do którego wklepywało się informacje, i który realizował je według znajomego algorytmu – szybko, efektywnie, bez narzekania, nawet bez konieczności nadzorowania sprawności maszyny. Wszystko działało świetnie, dopóki nie znalazłam się poza obszarem bodźców.

Pod koniec 2022 roku przepływałam Atlantyk i czekało mnie 20 dni poza sferą zadań do wykonania, poza mediami społecznościowymi, skrzynką mailową, poza zespołem pisarzy gry komputerowej, którym wtedy zarządzałam, poza centrum pomocy dla Ukrainy, gdzie spędzałam każdą chwilę pomiędzy pracą na etat, a pracami freelancera, poza jedną książką w procesie, a drugą w planach.

Zostałam sama z bijącym sercem i tym, co wydawało mi się pustką w głowie, a co bardzo szybko zostało wypełnione emocjami, które wcześniej nieustannie napływające bodźce trzymały doskonale zabezpieczone siatkami komunikatów, doświadczeń i celów. Uwolnione, zaczęły z impetem zajmować pustką przestrzeń niczym powódź albo pożar. Budziłam się w nocy na wachtę ze snów, które były pełne wspomnień z ostatnich lat, dawno nie widzianych żalów, niedożytych pragnień, smutków i pożądania. Potrafiłam wybuchnąć płaczem, wydawałoby się – bez powodu. Miałam momenty zachwytu bliskie ekstazie. Wszystko, czego się nie dotykałam, na co nie patrzyłam, czego nie wąchałam, nie słyszałam było jakby bardziej zmysłowe, bardziej materialne, bardziej realne.

Miałam wrażenie, jakbym wróciła z ciężkiego mentalnego covidu, który sprawił, że przestałam czuć zdrowe natężenie emocji, więc teraz ich powrót niemalże zwalał mnie z nóg. Czułam, jakby moje ciało mogło tego nawału nie pomieścić. Jeśli miałabym porównać do czegoś ten stan, to chyba tylko do pełnego przeżyć czasu, kiedy miałam naście lat. Nieprzypadkowo jedną z moich ukochanych bohaterek literackich jest Ania z Zielonego Wzgórza, która wszystko, co widzi, przeżywa z emfazą, nadmiarowo wydaje się, zachwyca się światem, potrafi umierać z zachwytu na rozkwitającymi drzewami, nad urodą zachodzącego słońca i nad śpiewem ptaków. Byłam podobnie, można by powiedzieć – pretensjonalnym dzieckiem. Zachwycałam się wszystkim, czym tylko mogłam, a na dodatek pisałam na ten temat okropne wiersze, robiłam zdjęcia, zapisywałam swoje myśli. Skłonność do zachwytu nad światem odziedziczyłam po tacie, który do dziś, a jest teraz po siedemdziesiątce, z zapałem robi zdjęcia, kręci filmy, nagrywa dźwięki w lesie i zachłannie pochłania każdy dzień i jego urodę, a potem to wszystko z zapałem opowiada.

Bardzo dobrze go rozumiem – albo inaczej – rozumiałam przez wiele lat, dopóki nie zaczęłam odbierać sobie czasu na to, żeby w tym zachwycie siedzieć. Od zawsze czyhało dla mnie takie niebezpieczeństwo, tata to widział i wiedział – spieszyłam się na szczyt góry na naszej wspólnej wędrówce, kiedy on mówił – „ale zatrzymaj się, popatrz”. Podobnie zawsze spieszyłam się, aby odebrać telefon, denerwowałam się, że się spóźnię, zawalę, wiecznie byłam w niedoczasie.

Co roku Tata życzy mi na święta jednego – żebym o siebie zadbała i rozsądku. Myślę, że gdyby chciał powiedzieć to inaczej, bardziej współczesnym językiem, to życzyłby mi więcej mindfulnessu, a mniej przebodźcowania.

On zawsze umiał skupić się na jednej rzeczy, nie spieszył się – inżynierski umysł w pracy, ale ten sam rodzaj skupienia przenosił na inne elementy życia. Dzięki niemu nauczyłam się pochłaniać książki z intensywnością, jakby od tego zależało moje życie i nauczyłam się, że warto czasem milczeć i oddalać się od ludzi, żeby móc posłuchać cykli życia i samej siebie.

Kiedy stałam na mostku łódki zimą 2022 pomyślałam sobie, że to może jest ten moment, o którym mówił mi tata – moment zatrzymania się –  ale o którym też wspominał  mój psychiatra, kiedy kilka miesięcy wcześniej stawiał mi diagnozę nerwicy lękowej. Powiedział: „będzie pani zdrowieć, a pozna to pani po tym, kiedy będzie pani siedziała sama i patrzyła w ciemność i nie będzie pani czuła niepokoju”.

Wtedy, na wachcie, to był pierwszy raz, kiedy zrozumiałam, co miał na myśli. Przez poprzednie miesiące wydawało mi się, że zdrowienie znaczy, że po prostu nie będę czuła. Teraz zrozumiałam, że będę czuła – mnóstwo rzeczy – ale nie będzie tam poczucia nadciągającej katastrofy, którego widmo pozwalał mi odganiać jedynie każdy kolejny zapchany po brzegi tydzień, jakbym nie cierpiała na nerwicę tylko na horror vacui i każda godzina musiała być zapełniona aktywnością, żeby tylko nie było miejsca na emocje, na świadomość, że żyję. Kiedy ta świadomość przyszła, na środku Atlantyku, to było jakbym znów stała się 13-letnią Anią Shirley, która tak mocno czuje świat, że prawie zapiera jej to dech.

Po powrocie z rejsu poszłam do mojego psychiatry po raz kolejny – lekko zafrasowana, bo wydawało mi się, że jednak czuję zbyt mocno, jestem nastoletnio przewrażliwiona, coś mi się na pewno rozregulowało. Mój lekarz uśmiechnął się i powiedział, że leczenie nerwicy jest powrotem do ustawień fabrycznych i widocznie takie one u mnie są. Wrażliwe. Chociaż wtedy nie do końca mu uwierzyłam – bo kto chciałby pozostać Anią Shirley w dorosłości – to po jakimś czasie oswoiłam się z tym, że być może rzeczywiście to jest prawda o mnie, którą jako dorosła przygniotłam zadaniami do wykonania.

Kiedy zaakceptowałam to, że naprawdę mam dużą amplitudę emocji, jestem wrażliwa, łatwo się zakochuję, potrzebuję swojej wspólnoty i zrozumienia dla mojego sposobu przeżywania świata – zamiast wstydzić się swojej emocjonalności, zaczęłam z niej czerpać. Zawsze myślałam, że muszę za wszelką cenę dążyć do tego, żeby być intelektualistką, rozwijać się na tym polu, tutaj muszę dojrzewać, mądrzeć. Moja przyjaciółka Marta Niedźwiecka jednak ostatnio mi przypomniała – patrząc jak znów wpadam w kołowrotek przebodźcowania – żebym nie rozwijała się tylko jednostronnie, bo nigdy nie będę mądra. Może i będę intelektualistką, ale nie zdobędę mądrości, bo ona zakłada uczestnictwo w emocjonalnym rozwoju, podarowanie sobie na niego czasu i przestrzeni.

Wiem więc, że moja wewnętrzna Ania Shirley potrzebuje ode mnie czasu i przestrzeni, żeby pozachwycać się kotkiem, światłem w sierpniu i kwitnącym bzem, potrzebuje poanalizować swoje emocje, dobre i złe, potrzebuje skupić się na pięknym wersie piosenki, na niesamowitym śnie. Wiem już i nie działam na kontrze wobec potrzeby samotności, kiedy muszę spędzić czas w domu, w łóżku z kotami, leżąc z otwartymi oczyma i po prostu pozwalając myślom płynąć.

Jestem w stanie ogarniać wiele bodźców i nie jest tak, że przestałam zajmować sobie kalendarz zadaniami – od niedawna jednak nawet w najbardziej ciasnym terminarzu znajduję zawsze czas na to, żeby ze swojego mentalnego pendolino przesiąść się w wolniejszy pociąg, albo żeby z niego wysiąść i się przejść piechotą. Nawet dosłownie – bo spaceruję, gdzie tylko mogę. Znajduję czas na przerwy w pracy, nawet kiedy go nie mam. Pilnuje, żeby zawsze mieć czas na przyjaciół – na spotkania osobiste czy telefoniczne. Pilnuję tego, żeby robić rzeczy nie związane z moją pracą. Nie bronię się przed uczuciami, chociaż pojawiły się też te bardziej bolesne. Trudne wybory, które odkładałam latami stały się bardziej pilne.

Moja przyjaciółka, mój psychiatra i Ania Shirley mają jednak rację – na tym świecie jesteśmy żywi, czujący i obecni – głupio o tym zapominać, niezależnie od konsekwencji. Szczególnie jeśli chce się tworzyć, a nie wykonywać pracę robota, którego wszyscy w pewnym momencie odczłowieczają, bo on sam nie chce żyć po ludzku.

Główna ilustracja: Joanna Żybul

Karolina Sulej – pisarka, gamewriterka, podcasterka, kuratorka. Autorka takich książek jak „Rzeczy osobiste” oraz „Ciałaczki. Kobiety, które wcielają feminizm”. Doktorantka w Instytucie Kultury Polskiej.

Posiadaczka trzech kotów.

Przeczytaj inne artykuły