Zaraz, co było najpierw? Głos nieco zirytowanej przyjaciółki: „znowu nie zaplanowałaś sobie w tym roku urlopu?”, czy raczej wyważone teksty z profilu Fundacji RegenerAkcja?
Te ostatnie były czasem niczym cios w spracowane serce. Kierowane bowiem do osób działających w tak zwanym trzecim sektorze NGO, czyli tych, którzy zbawiając świat często zapominają o tym, że i oni są jego częścią.
W każdym razie niezbyt dobrze reaguję na przypominanie mi o odpoczynku.
Nie pomaga w tym nawet na pozór zabawna i lekka forma, jak na przykład „Ministerstwo Drzemki” (The Nap Ministry), które w mediach społecznościowych było jednym z prekursorów dbania o siebie (selfcare). Czuję, że mam w tym obszarze swojego życia wiele zaległości, więc mam poczucie winy i pewnego, co tu dużo ukrywać, obciachu, że nie ogarniam odpoczywania.
Może to kwestia pokoleniowa? Dojrzewałam w latach dziewięćdziesiątych, gdzie nowe możliwości systemowe nie pozwalały spać. Kto mógł, to zarabiał kasę na bardziej lub mniej udanych biznesach, cała reszta balowała do rana w klubach-efemerydach. Wszyscyśmy wiedzieli, że bez pracy nie ma kołaczy, a przynajmniej szansy na kolejne załapanie się na fuchę. Później zaczął się prekariat, czyli łapanie tysiąca srok za ogon w mediach oraz tak zwanym świecie kultury.
Projekt gonił projekt, do tego rozproszenia dołączyła po jakimś czasie uczelnia, która również zaczęła wymagać wielości zadań. Wymarzona praca wymagała bycia do dyspozycji niemal całą dobę. I żeby było jasne – nie wymagał tego surowy szef czy szefowa (mówiąc szczerze, nigdy ich nad sobą nie miałam), ale ja sama. Od siebie. Niczym w korporacji Chutnik, gdzie cały zespół musi być w blokach startowych, bo przecież „kto żyje z własnej pasji, ten nie przepracuje w życiu ani jednego dnia.” Bzdura! Kto potrafi w neoliberalizmie utrzymać się z tego, co lubi, ten z roboty nie wyjdzie. Zwłaszcza w tak zwanych zawodach kreatywnych lub związanych z pracą społeczną.
Dlatego tak bardzo irytowały mnie wszelkie apele o zwolnienie. Odpoczynek. Prawo do weekendu bez zasięgu sieci. I tak dalej.
Im częściej mówiło się o selfcare, tym częściej przewracałam oczami.
Pewne elementy tego zniecierpliwienia zostały ze mną do tej pory. Nadal uważam, że „świadome życie w zgodzie ze sobą” to przywilej, na który niekoniecznie może sobie pozwolić samodzielna mama trójki dzieci z kredytem do spłacenia.
Poza tym idea „osiędbania” stała się częścią kapitalizmu. Polega to na przykład na tym, że firma wysysająca z pracowników i pracownic wszystkie życiowe soki robi im raz w miesiącu sesję mindfullness, żeby się „zrelaksowali.” Super, dajcie im podwyżki i nie dzwońcie po godzinach pracy, to będzie miało lepszy skutek.
Poza tym mam poczucie presji narzucanej na osoby, które musza jakoś opłacić faktury. Presja polega na tym, że trzeba pracować mniej, wypoczywać, dbać o siebie i swój dobrostan. Czy w teorii ta koncepcja mi się podoba? A pewnie. Czemu mnie więc doprowadza do szału?
Bo czuję napięcie między tym, że system „projektozy” uniemożliwia mi swobodne utrzymanie się. Bo prowadzę jednoosobową działalność i muszę miesięcznie płacić miliony za ubezpieczenie, księgowość, podatki itp. (te ostatnie wbrew pozorom lubię, moje lewackie serduszko chce się dzielić). Bo samodzielnie wychowuję syna i pracuję w związku z tym na dwie osoby (plus kot). Bo nie mieszkam w domu na kurzej stópce. Bo pracuję w trzech najgorzej opłacanych sektorach: kulturze, nauce i działalności społecznej.
Bo jestem kobietą i zarabiam średnio o 20-30 % mniej od mężczyzn. Nazywamy to gender gap, zjawisko dotyczy dosłownie każdej branży.
Bo zostałam wychowana w kulturze wstydu – nie możesz poprosić o podwyżkę czy wyższe honorarium, bo prędzej spalisz się ze wstydu. Nauczyłam się walczyć o swoje, ale dokładnie tak to wygląda: to jest walka.
Kiedy więc ktoś pyta się mnie na spotkaniu autorskim: „jak pani to robi, że tak dużo robi?”, to oprócz standardowej odpowiedzi, że taki mam temperament, wyobraźnie i że ciągle mi się chce, dodaje coraz częściej: bo nikt mi nie opłaci faktur.
Jak więc mam „więcej odpoczywać?”
No dobrze, to sobie pomarudziłam, wyżaliłam się, a teraz pokornie spuszczam głowę i przyznaje rację.
Bez zadbania o siebie padnę. Jestem coraz starsza (owszem, jak wszyscy inni), nie potrafię godzić się na niektóre sprawy i coraz częściej łapię się na tym, że czuję się wyzyskiwana. Tylko jeśli ja nie zadbam o siebie, to kto to zrobi? No nie kapitalizm, to pewne.
Pozostawiając jednak kwestie systemu polityczno-ekonomicznego (jestem starą punkówą, dla mnie „system” będzie zawsze zły), to jest jeszcze kwestia zdroworozsądkowa i wolnościowa.
Czy naprawdę „nie stać mnie” na oddech, odpoczynek? I to taki bez wyrzutów sumienia lub nerwowego przeglądania katalogu w głowie ze sprawami do załatwienia?
Gdzie reset i bujanie w obłokach? Przecież twórczy zawód w dużej mierze opierać się powinien na niebieskich migdałach, a nie kalendarzu i Excelu. Cóż, kiedy wszyscy artyści, których znam, zaiwaniają niczym pracownik miesiąca. Wszystko nie tylko po to, aby osiągnąć sukces i zaspokoić swoje ambicje, ale aby dopiąć budżet domowy. Tylko tyle i aż tyle. Mało romantyczne, przyznacie.
Chciałabym się opanować i na pytanie o urlop nie reagować irytacją lub złośliwościami. Chciałabym wyzwolić się z kieratu kultury zapier****.
Podążając za świetną pracą Marty Zabłockiej, gdzie kura mówi do kury: „Chciałabym być szczęśliwa”, a tamta jej odpowiada: „To bądź”, ja również będę.
Luzować się, dbać równowagę w życiu i przestanę wreszcie kpić z selfcare. Póki co wprowadzam program małych kroków. Zaczynam oddychać. Powoli i spokojnie. Wiecie, jakie to trudne?
*Ilustracja: Ola Szmida